Rozrachunek urodzonego abstrakcjonisty – Kartoteka
Tych wszystkich młodych ludzi, których już dziś przestrachem napawa fakt, iż nauczyciele ciągnąć ich będą do teatru na „Kartotekę” chciałbym uspokoić – nie ma się czego bać, ani przed czym uciekać. Tadeusz Różewicz napisał „Dzień świra”, tylko dużo wcześniej niż Marek Koterski.
„Kartotekę” napisał Tadeusz Różewicz w roku 1960. Została ona uznana za głos pokolenia. Pokolenia „Kolumbów”, a więc osób, które w momencie postania utworu miały lat około 40, może trochę więcej. Nie tylko jednak „Kolumbowie” mają prawo i obowiązek czynienia rozrachunków ze swoim życiem. Dlatego „Kartoteka” wystawiona w roku 2008 w tarnowskim teatrze bynajmniej nie zalatuje naftaliną.
W każdym miejscu, w każdym czasie, oczekiwana lub nie, przez pokoje normalnych, szarych ludzi przewala się historia. Przez nasze również. Czasem ta przez bardzo duże „h”, czasem przez średnie (czytałem Schaeffera i wiem, że nie ma żadnego średniego „h”), a czasem przez maleńkie, ot, nie historia nawet, a „historyjka”. I czasem chce się o tym porozmawiać, albo pomilczeć z kimś, kto najlepiej nas rozumie, czyli z sobą samym.
Akcja dramatu, czy antydramatu, jak chcieli mądrzy krytycy z lat 60., toczy się teoretycznie w niewielkim pokoju, może nawet wyłącznie w łóżku. Ale przecież także w kilku innych miejscach, w różnym czasie i z udziałem różnych ludzi. Nie chodzi jednak o to, by epatować znajomością zwrotów wyniesionych z lekcji języka polskiego i upierać się, że akcja „Kartoteki” toczy się „na wielu płaszczyznach”. Może trzeba powiedzieć, że tych światów jest tyle, ile każdy z nas zechce i potrafi ogarnąć, albo - ile pamięta? Jest w tym pokoju bohatera i wojna, i niezrealizowane dziecięce marzenia i błędy młodości i papka prasowych informacji, niewartych papieru, na którym zostały wydrukowane i przygnębiająca zawodowa rutyna, złożona z zupełnie zbędnych referatów, koreferatów i konferencji.
O Tadeuszu Różewiczu można mówić i pisać bardzo długo, o jego twórczości również, warto jednak zatrzymać się na chwilę również przy twórcach tarnowskiego przedstawienia. Tym razem aktorzy Solskiego zrobili wszystko, od pierwszej do ostatniej sceny, byśmy byli pewni, że jesteśmy w teatrze. Wielkie im za to słowa uznania. Udało się Tomaszowi Piaseckiemu i pozostały twórcom przedstawienia przekonać – przynajmniej mnie – że wszyscy pojawiają się na scenie w jakiejś wspólnej sprawie, przychodzą „po coś”, a nie tylko dlatego, że tak napisał autor i nakazał reżyser.
Zobaczyłem na scenie zespół, co nie zawsze było regułą w tarnowskich przedstawieniach. Ale na razie tyle – żeby nie zapeszyć.
20.10.2008