Rozmowa z Jackiem Bogdańskim i Mateuszem Rękasem – zwycięską załogą wyścigu o Puchar Gordona Bennetta
Wyścig o Puchar Gordona Bennetta jest najstarszym i najbardziej prestiżowym wydarzeniem w światowym lotnictwie. Więc chyba nie ma sensu pytać, co się czuje w momencie zwycięstwa, czy odbierania Pucharu?
Każdy pilot marzy o takim medalu – na błękitniej, jedwabnej, grubej wstążce ze złotym okoleniem. Nam się udało. To pierwszy taki medal dla Polski po 35 latach - wtedy udało się to nieżyjącym już Ireneuszowi Cieślakowi i Stefanowi Makne.
Nie jest to wasz pierwszy sukces, choć pierwszy tak spektakularny. Jak długo trzeba się przygotowywać do takiego lotu?
Cztery lata temu rozpoczęliśmy budować team, którego zadaniem było zdobycie Pucharu. Sztuka udała się dopiero teraz, ale możemy powiedzieć, że mamy team, który może spokojnie rywalizować ze wszystkimi najlepszymi załogami balonowymi na świecie. A team to nie tylko my, my jesteśmy tylko twarzami. To spore grono osób, które uczestniczą w przygotowaniach, treningach, tym wszystkim, co prowadzi do zwycięstwa.
Powiedzmy zatem o tych, którzy są niewidoczni i których nie znamy.
Rozpocząłbym od zespołu meteorologów i strategów. Szefową zespołu meteorologów była Iwona Lelątko, która zawsze towarzyszyła nam we wszystkich treningach i lotach. Kolejnym jest Jacek Barski i Rafał Kielar. Oni podczas lotu, przez 24 godziny na dobę pełnili dyżur, w każdej chwili będąc dla nas podporą. Tego wyścigu nie da się wygrać bez zaawansowanego sztabu meteorologów. Drugą część ekipy stanowiła załoga naziemna - Grzegorz Markowski, Tadeusz Sienkiewicz i Jakub Rękas. Praktycznie cały Mościckie Klub Balonowy towarzyszył nam, tworząc ekipę naziemną.
Jak wyglądały bezpośrednie przygotowania?
Przed lotem mieliśmy trzy treningi, ale czerpaliśmy też doświadczanie z wcześniejszych lotów. Każdy taki lot czegoś nas uczył. Już w ubiegłym roku byliśmy blisko. Wtedy się nie udało. Jeszcze raz jednak podkreślamy, że pracowaliśmy na ten sukces kilka lat. Tak bywa w tym sporcie, doświadczenia uczą, ale porażki również. Trochę chaosu było podczas tankowania balonu. Zapowiadano je na godzinę 12.00, tymczasem odbyło się o 16.00. Zmarnowaliśmy kilka godzin, które mogliśmy wykorzystać na przygotowanie strategii, czy na sen, którego w czasie lotu najbardziej brakuje.
Przyjęliście taktykę różną od waszych konkurentów. Polegała na tym, by początkowo utrzymywać się jak najbliżej Berna.
To była ryzykowna taktyka. Wiadomo, że w tym pucharze chodzi o to, by dolecieć jak najdalej. Tymczasem my przez pierwsze 20 godzin znajdowaliśmy się 20 kilometrów od miejsca startu, ciągle na ostatniej pozycji. Paradoksalnie świadczyło to o tym, że wszytko idzie zgodnie z założeniami. W dalszym etapie lotu chcieliśmy wykorzystać zmieniającą się pogodę i wiatr wiejący na północ i północny wschód. W efekcie dolecieliśmy do Polski. Trasa nie była łatwa, gdyż musieliśmy pokonywać miejsca o dużym zagęszczeniu ruchu lotniczego, a to wiąże się z faktem, że kontrolerzy ruchu zawsze mogą nie wyrazić zgody na nasz lot, albo na przykład ograniczyć nam wysokość. Przelecieliśmy przez Zurych, Monachium, gdzie pozwolono nam przelecieć dokładnie nad lotniskiem, Pragę, Wrocław i wreszcie wylądowaliśmy na polach bitwy pod Grunwaldem. Tu wielkie uznanie dla naszej ekipy „meteo”, która praktycznie 30 godzin nie spała. Tymczasem te załogi, które na początku poszły wysoko w górę, by pokonać Alpy, miały kłopoty. Załoga amerykańska musiała lądować w górach, bo skończył im się balast. Skończyło się to złamaniem nogi przez jednego z pilotów. Załoga rosyjska lądowała w Alpach, musiał ich stamtąd zabrać śmigłowiec, bo nie było możliwości innego dotarcia do nich.
Wiedzieliście po wylądowaniu, że wygrywacie?
Nie. Po wylądowaniu przyjmowaliśmy gratulacje za pierwsze lub drugie miejsce. Załoga niemiecka ciągle była jeszcze w powietrzu. Ostatecznie jednak zajęli trzecie miejsce. Kiedy potwierdziło się, że wygraliśmy, ciężko było w to uwierzyć. To była wyjątkowa chwila. Mieliśmy łzy w oczach.
Co było najtrudniejsze w czasie lotu?
Noce. Szczególnie ostania noc była bardzo nieprzyjemna. Najpierw wylaliśmy sześć litrów wody jako balast, potem jeszcze trzy litry z termosów. Zostawiliśmy sobie jedną butelkę wody mineralnej, która zamieniła się w lód. Ani to wyrzucić, bo można zrobić komuś krzywdę, ani wypić. W ten sposób pozbawiliśmy się picia. Kolejnym czynnikiem była spadająca temperatura i wilgoć, która spowodowała pokrycie się balonu lodem. Wszystko działo się na wysokości czterech i pół tysiąca metrów, przy temperaturze minus 15 stopni. Było przeraźliwie zimno, ubrania pokryły się szronem. Z utęsknieniem czekaliśmy rana, by podjąć próbę lądowania. Na szczęście udało nam ustabilizować balon, utrzymując dobry kierunek i prędkość. Dzięki temu lądowanie odbyło się bezpiecznie
Kolejne zawody mają odbyć się w Polsce. Czy już coś wiadomo o ich organizacji?
Do tych zawodów zostało jeszcze dwa lata. Reguły się zmieniły, kiedyś zwycięzca organizował je w następnym roku, teraz mamy więcej czasu. Moim marzeniem byłoby, aby ten puchar odbył się z Tarnowa, niestety jest to niemożliwe. Organizacyjnie dalibyśmy sobie radę, ale sytuacja geopolityczna nam nie sprzyja. Jesteśmy za blisko od granicy z Ukrainą, gdzie latać nie wolno. Więc wyścig z Tarnowa mógłby się zakończyć po dwóch godzinach wielka klapą. Dlatego rozsądniej będzie znaleźć lokalizację na zachodniej ścianie. W Tarnowie mógłby natomiast być rozegrany Puchar Wańkowicza. Te zawody polegają na osiągnięciu najdłuższego dystansu w granicach Polski.
Jeszcze raz gratuluję o dziękuję za rozmowę.
Fot: ze strony FIA i Piotr Filip