Jest niezwyczajnym podróżnikiem unikającym wydeptanych szlaków. Świetnie zna historię ze wszystkimi jej odcieniami, bliska jest mu etnografia. Paweł Krysa jest jednak przede wszystkim człowiekiem opowieści i te opowieści zawarł w wydanej właśnie książce „Wschód is good”. Bo Wschód Paweł Krysa ukochał najbardziej.
Paweł Krysa świetnie zna historię, jest mu bliska etnografia. Jest też niezwyczajnym podróżnikiem unikającym wydeptanych szlaków i poszukującym nowych wyzwań. Ale jest przede wszystkim człowiekiem opowieści. Jego doskonała znajomość realiów odwiedzanych terenów sprawia, że jako narrator czuje się jak ryba w wodzie. Przezroczyste opowieści Pawła stawiają czytelnika czy też słuchacza oko w oko z frapującymi historiami. Nie przez przypadek w ramach własnej inicjatywy Wschód is good pomaga w organizacji wypraw na Krym czy na Cypr, do Gruzji i Armenii. Bo Paweł Krysa najbardziej ukochał Wschód. - Zdecydowana większość pozycji książkowych traktujących o Europie Wschodniej koncentruje się na podkreślaniu dziwności, nienormalności, a nawet pewnej patologii tego obszaru. Autorzy opisują oczywiście uroki oraz piękno zwiedzanych miejsc, ale czytelnik po zakończeniu lektury rzadko kiedy miałby odwagę tam pojechać. Natomiast moje odczucia wyniesione z kilkunastu lat podróżowania po Europie Wschodniej są zupełnie inne. Jadę tam zawsze z radością. Gdybym chciał opisać mrożącą krew w żyłach historię, to musiałbym ją wymyślić. Swoje wrażenia i przemyślenia zawarłem w dwudziestu ośmiu rozdziałach traktujących o: Gruzji, Armenii, Rosji, Krymie, Ukrainie, Białorusi i Rumunii. Chciałem nadać tym tekstom charakter opowieści i gawędy. Nie są to więc typowe relacje czy dzienniki podróży, pisane na gorąco dzień po dniu. Czytelnik znajdzie natomiast relacje z tego, co mnie tam spotkało – w zdecydowanej większości były to przygody pozytywne – bo takie właśnie mi się przydarzają. Nic przecież nie poradzę na to, że naprawdę kocham ten Wschód i że dla mnie Wschód is good! – napisał o swojej najnowszej publikacji autor. Mowa o książce o takim właśnie tytule – „Wschód is good”, która, nakładem Wydawnictwa MG, właśnie się ukazała. Nie bez znaczenia jest fakt, że można ją kupić korespondencyjnie, bez wychodzenia z domu. Doskonały, barwny i przystępny tekst, zdobią liczne zdjęcia, także autorstwa Pawła Krysy.
Dla zachęty, za zgodą autora, fragment dotyczący Armenii
Stolica z widokiem
(Armenia)
Z czym przeciętnemu Polakowi kojarzy się Armenia? Z Arką Noego,
koniakiem, początkami chrześcijaństwa? Prawidłowo. Ale wszystkie
te skojarzenia skupiają się niczym w soczewce i tak na Araracie. No, bo i Arka tam osiadła, i najsławniejszy koniak tak się nazywa, i w końcu religia pierwszego chrześcijańskiego państwa świata narodziła się pod Araratem. Tyle tylko, że sama góra leży dziś w Turcji, tuż za granicą ormiańską, co dla całego narodu jest niewyobrażalnym wręcz dramatem.
Stosunki ormiańsko-tureckie są bardzo podobne do polsko-germańskich.
W obydwu przypadkach mamy wielowiekowy konflikt, najazdy
i holocaust. Z tą różnicą, że Ormianie swój nazywają genocydem.
A Turków kochają tak, jak my hitlerowców.
W roku 2015 przypadało okrągłe stulecie genocydu, dokonane
w czasie pierwszej wojny światowej. Każdy Ormianin nosi więc w klapie niezapominajkę, a cała Armenia oblepiona jest poruszającymi do głębi billboardami . Z lewej data 1915, ustrojona w typowy turecki fez i takie też wąsy. Z prawej zaś, rok 1939, z charakterystycznym kwadratowym wąsikiem i równie charakterystyczną, zaczesaną na prawo czupryną. Pomylić
się tego nie da z niczym, a treść wymowniejsza niż najbardziej
opasłe tomisko.
Ararat góruje nad Erewaniem, tak jak wieża Eiffla nad Paryżem.
Nasz hotel usytuowany jest na niewielkim wzniesieniu, ma cztery
gwiazdki i dwanaście pięter. Mieszkamy na dziewiątym, więc widok powinien być wspaniały. Mimo początku czerwca, niebo zasnute jest jednak lekką mgiełką. Z Araratu na razie nici.
Widać tę górę nie tylko ze stolicy, ale dosłownie z całej zachodniej
części kraju. A najlepiej chyba z miejsca, w którym narodziła się chrześcijańska
Armenia. Jedziemy więc czym prędzej te trzydzieści kilometrów,
by dotrzeć do monasteru Chor Virap. Stoi tu już tysiąc siedemset lat, a jego otoczenie wciąż wydaje się nierealne.
Szeroka, jedyna w Armenii, rozległa dolina, przedzielona granicznym płotem. Tuż przed nim wspomniany klasztor oraz ruiny jednej z dawnych stolic. Za płotem druga część doliny. Płaska jak stół, szeroka, rozłożysta. Najbardziej urodzajne miejsce tej części Kaukazu, w całości pokryte sadami, winnicami i ogrodami. I nagle, ponad tym wszystkim wyrasta niebotycznej wielkości góra. Tak bez żadnego ostrzeżenia i żadnego sensu. Nigdzie przed nią nie ma przecież choćby pagórka, przedgórza, tego wszystkiego, co w górach być powinno. Tylko równina jak okiem sięgnąć – i nagle góra. Wznosząca się łagodnie i majestatycznie, zakończona trójkątnym wierzchołkiem jak z dziecięcego rysunku, z czapą
wiecznego śniegu na szczycie.
Gdybym był Noem, też bym tu wylądował.
(......)
Nie ma, niestety, takiej listy, na której można byłoby umieścić
Ararat. Ten jest bowiem poza wszelką konkurencją. Widok jest tak
obłędny, że nie przeszkadzają mi nawet turystki, które zachowują się jak rozwrzeszczane bachory. Nic nie jest w stanie powstrzymać tych wielodziesięcioletnich lasek, przed wspięciem się na każdy możliwy fragment katedry, by uwiecznić na nim swe kiedyś niewątpliwie ponętne ciała.
Oczywiście, obowiązkowo z Araratem w tle. Ten musiał jednak w swoim superdługim życiu widzieć nie takie rzeczy, gdyż znosi wszystko z iście stoickim spokojem. Staram się więc pójść w jego ślady.
Jakiś czas później gapię się nadal jak zauroczony na tę górę, tym
razem w Sardarapacie. Jest to miejsce bitwy, w której Ormianie pokonali Turków i w 1918 obronili swą niepodległość. Dziś cały teren to narodowe mauzoleum. Nie bardzo kocham takie miejsca, wiem jednak doskonale, że sprawilibyśmy ogromną przykrość naszym gospodarzom gdybyśmy to sobie odpuścili.
Siedząc na tarasie restauracji, błogosławię ich jednak za to, że nas
tutaj przywieźli. To co mam przed oczyma, stanowi bowiem kwintesencję tego kraju, gdyż oglądamy Ararat na tle kwitnącego morelowego sadu.
Bo właśnie morela jest jedną z ikon Armenii. Uprawiana tu od zawsze, gdzie indziej w zasadzie nieznana. Aż do czasu, gdy zachwycił się nią Aleksander Macedoński, nakazując obsadzić tymi drzewami całe swe imperium.
Siedzimy więc przy wybornym posiłku, sącząc na zmianę surcz
– ormiańską kawę – czarną, gęstą i słodką oraz narodową specjalność – tute – wódkę z morwy. Przed nosem morelowy Ararat, a twarze owiewa chłodny wietrzyk, choć poza strefą cienia temperatura mocno przekracza trzydzieści. Jest początek czerwca i jest bosko.
Pierwsza czynność następnego ranka, to jak zwykle wyjrzenie
przez hotelowe okno. Nic się nie zmieniło. Jak okiem sięgnąć setki blaszanych dachów, które niczym statki z tysiącami masztów telewizyjnych anten, dryfują nad budzącym się do życia miastem.
Gdy jednak podnoszę wzrok nieco wyżej, szczęka opada mi niczym
łyżka starej koparki. Wysoko w górze, ponad dachami i antenami,
niebo przesłania ogromna góra. Tym razem powietrze jest kryształowo czyste, widać ją więc doskonale. Wznosi się nad miastem niczym ogromna teatralna dekoracja. Dodatkowe wrażenie odrealnienia powoduje fakt, iż jej podstawa tonie w chmurach, ukazując wyłącznie dwa zawieszone w powietrzu wierzchołki.
To się nazywa mieć stolicę z widokiem!