Do najbardziej dramatycznych, a przy tym prawie zapomnianych, sądząc po braku większego zainteresowania tym tematem w literaturze dotyczącej Tarnowa, wydarzeń w dwudziestowiecznej historii miasta, należała tragiczna powódź z lipca 1934 roku. Miała ona zresztą równie dramatyczny wymiar dla większej części południowej Małopolski, wywarła przy tym duży wpływ na sytuację społeczną i gospodarczą zarówno miasta jak i całego regionu. Dość powiedzieć, że bezpośrednim skutkiem tej klęski żywiołowej stała się szybka budowa zapór na Dunajcu i powstanie na południe od miasta wielkich jezior zalewowych - rożnowskiego i, nieco później, czchowskiego. Jak się wydaje, to późniejsze wydarzenia - okupacja hitlerowska, następnie lata terroru stalinowskiego - w naturalny sposób odsunęły na dalszy plan pamięć o powodzi, umniejszając pośrednio wagę i dramatyzm tego wydarzenia. Do wybuchu II wojny światowej w pamięci zbiorowej miejscowego społeczeństwa powódź funkcjonowała natomiast jako katastrofa o wymiarze niemal biblijnym, a rok 1934 nazywany był powszechnie rokiem Noego.
Pierwsza połowa 1934 roku nie odznaczyła się w Tarnowie niczym szczególnym. Rok wcześniej liczba ludności przekroczyła 50 tysięcy. Życie w mieście toczyło się normalnie, skutki największego w XX wieku kryzysu ekonomicznego z 1929 roku stopniowo ustępowały. Dramatyczny wzrost bezrobocia i rozszerzanie się obszarów biedy wśród mieszkańców Tarnowa zostały wreszcie zatrzymane, a jedną z pamiątek po tym trudnym okresie stały się baraki dla ubogich i bezdomnych wzniesione przez magistrat na tzw. Hucie (nad Wątokiem, po południowej stronie linii kolejowej) i na Pogwizdowie. W kwietniu miejscowa prasa donosiła, że do Tarnowa przyjechał z zespołem Adolf Dymsza , który wystąpił w sali Sokoła. Wiosną 1934 roku, po ustąpieniu zarządzającego miastem od grudnia 1930 roku komisarza rządowego i przeprowadzeniu wyborów do rady miejskiej, prezydentem miasta 12 maja wybrany został, popierany przez radnych BBWR, dr Mieczysław Brodziński . Nieco później żyło miasto wielkim wydarzeniem, jakim był Kongres Eucharystyczny, który zgromadził w Tarnowie w dniach 8-10 czerwca ponad 120 tysięcy uczestników z wszystkich parafii diecezji.
Tymczasem lipiec od samego początku był bardziej wilgotny niż zazwyczaj. W pierwszej dekadzie miesiąca deszcz popadywał co parę dni, duża wilgotność powietrza powodowała częste mgły, wody powierzchniowe w całym regionie - w pasie Pogórza i południowej części Kotliny Sandomierskiej - utrzymywały poziom, jak na tę porę roku, dosyć wysoki. Podobnie było zresztą i na nizinach zachodniej części kraju, w Wielkopolsce, na Mazowszu i należących do Polski terenach nad dolną Wisłą.
Prawdziwy dramat zaczął się jednak w drugiej dekadzie miesiąca. 11 lipca w całej Małopolsce zaczęły się intensywne opady deszczu, nasilające się z każdym dniem, trwające dziewięć dni, do 18 lipca. Jednocześnie w dniach 15-18 lipca utrzymywało się na tym terenie ciśnienie niższe od normalnego. Od 17 lipca barometr zaczął się podnosić, pomiędzy 15 i 17 lipca temperatura spadła, a później zaczęła wzrastać, wiejące w tym czasie zachodnie wiatry przynosiły napływ mas chłodnego, wilgotnego powietrza oceanicznego. Cały czas deszcz się wzmagał, osiągając natężenie nienotowane wcześniej w naszym kraju, a opady koncentrowały się w prawobrzeżnym dorzeczu górnej Wisły, szczególnie nad górnym Dunajcem i Rabą i ich dopływami. Apogeum nastąpiło w dniach 13-16 lipca. W niektórych stacjach pomiarowych zanotowano wówczas w ciągu 24 godzin opady ponad 200 mm deszczu, w 17 stacjach dorzecza Skawy, Raby i Dunajca opady ponad 150 do 200 mm, a 16 lipca na Hali Gąsienicowej ustalony został, do dzisiaj nie pobity, polski rekord dobowy opadów, wynoszący 255,2 mm. Skalę tych opadów obrazuje porównanie ze średnią wieloletnią, która dla polskiej strefy Pogórza oscyluje pomiędzy 800 a 1500 mm w ciągu roku, średnia roczna dla całego obecnego obszaru Polski wynosi zaś około 600 mm.
Tak ogromnej ilości wody ziemia nie była oczywiście w stanie wchłonąć. Liczne świadectwa z tego okresu mówią o wodzie tryskającej z łąk w formie prawdziwych gejzerów, nastąpił też niesłychany przybór wód Skawy, Raby, Dunajca, Wisłoki, Sanu i ich dopływów. Od 14 lipca nastąpił silny przybór wody górnej i środkowej Wisłoki, następnego dnia wezbrał górny San, 16 lipca wskutek niezwykle intensywnych opadów w ciągu kilku godzin wezbrały dopływy Dunajca, szczególnie Kamienica, oraz potoki dorzecza Raby i Wisłoki, 17 powódź objęła cały środkowy obszar górskiego dorzecza Wisły. Szczyt fali powodziowej Dunajca doszedł przed północą tego dnia do ujścia do Wisły, równocześnie ze szczytem fali Wisłoki. 19 lipca wezbranie osiągnęło punkt kulminacyjny na dwustukilometrowym odcinku koryta Wisły, od Czernichowa powyżej Skawiny do Dzikowa pod Tarnobrzegiem. Kulminacyjne fale na Sanie przechodzące 17 i 19 lipca przedłużyły czas przepływu głównej fali Wisły tak, że kulminacja na wysokości Warszawy nastąpiła 20 lipca. Po ustaniu deszczu i przejściu fali kulminacyjnej sytuacja ustabilizowała się, później poziom wody zaczął stopniowo opadać.
Tak potężnego wylewu wód nigdy wcześniej na tym terenie nie odnotowano. Zalane zostały olbrzymie obszary wzdłuż koryt dużych rzek i lokalnych strumieni, czasem całkiem małych. W górnym Dunajcu, na wysokości przełomu przez Pieniny, poziom wody podniósł się o 10-12 metrów. W górnych biegach rzek, płynących z reguły w głębokich dolinach lub wąwozach, woda nie mogła rozlać się jednak tak szeroko jak w odcinkach dolnych, uchodzących do Wisły płynącej płaskim dnem Kotliny Sandomierskiej. Energia spiętrzonej masy wody była tam jednak największa i gdy dochodziło do jej uwolnienia, powodowała największe zniszczenia. Grozę tych wydarzeń najlepiej oddaje opis znanego gawędziarza i rysownika Szymona Kobylińskiego , który w młodości przebywał w 1934 r.
z rodzicami jako letnik w Szczawnicy: - Otóż więc wody Dunajca (...) wezbrały w ulewie ponad wyobrażenie, a szczytowym dla nas, szczawnickich letników, przeżyciem stało się przeistoczenie poczciwego Grajcarka, co wcześniej ciut ciurkał sobie malowniczo, w straszliwą, porohami jak Dniepr pociętą rzekę, która wylawszy z hukiem, niosła w wirach całe chałupy, trupy krów i owiec, wypełniając wokół nas przydomowe zapłocia rudą wodą (...); co zaś się okazało najgroźniejsze, to siła z jaką Grajcarek wbił wody w bok Dunajca. Utworzyło to dziwoląg rzeczny: dopływ swoim straszliwym impetem w poprzek tegoż Dunajca stał się tamą, zaporą dla walącej od Pienin masy (...) Dunajec, rzec można, eksplodował w przód, przewaliwszy się przez przeszkodę, a wybuch ten podciął, niby płaskim nożem, całą połać gruntu z rosnącymi tam smrekami, z murowanym pensjonatem, niczym upiorną tratwę. A na niej biegająca po tarasie willi staruszka, leciwa matka właściciela, która wraz z wilczurem (...) odpłynęła bez ratunku, bez szans ocalenia. Dom gruchnął o żelazny most poniżej - i gdy wody z czasem opadły, stał ów most, dwa jego przęsła wyszarpane z przyczółków, na dalekim, lekko pochyłym polu, gruzy zaś domostwa znikły bez śladu.
W niektórych miejscach w środkowym i dolnym biegu - np. u zbiegu Dunajca, Uszwi i Białej - rzeki zlewały się w jedno jezioro, z którego wystawały tylko wierzchołki drzew i dachy domów. Fatalnie wyglądała też sytuacja w strefie przyujściowej rzek wpadających do Wisły. Woda Raby, która poprzerywała wały, zalała przestrzeń pomiędzy korytami obu rzek. Wody Dunajca na lewym brzegu utworzyły również rozległy zalew, w części prawobrzeżnej woda przelała się w dolinę Brnia i dotarła do lewego wału Wisłoki - prawy brzeg Wisły zamienił się praktycznie w potężne jezioro z szerokimi zatokami tworzonymi przez przyujściowe odcinki rzek spływających do niego z Pogórza.
Według prof. Maksymilian Matakiewicza , światowej sławy hydrologa, przebywającego podczas powodzi na tym terenie, w przypadku samego Dunajca nastąpiło przerwanie wałów w 46 miejscach, a na odcinku19 kilometrów woda przelała się przez wały. Jezioro, które utworzyło się w wyniku przerwania wałów wzdłuż dolnego Dunajca, dolnej Raby i prawego brzegu Wisły zajęło powierzchnię około 1000 km kw., tworząc swojego rodzaju zbiornik retencyjny, który zatrzymał olbrzymią ilość wody, co uratowało przed zalaniem niżej położone obszary, w tym Warszawę.
W samym Tarnowie trwające kilka dni opady początkowo nie budziły większych obaw. Poziom miejscowych rzek i strumieni podnosił się co prawda, ale wydawało się, że nie stanowią większego zagrożenia. Miasto leżące w Kotlinie Sandomierskiej, przy krawędzi Pogórza, usytuowane jest w większej części na wzniesieniach Wysoczyzny Tarnowskiej, a więc powyżej dna Kotliny. Sytuacja stała się jednak krytyczna podczas gwałtownego przyboru który nastąpił w poniedziałek, 16 lipca, kiedy opady osiągnęły apogeum i Dunajcem zaczęły spływać wody dopływów górnego biegu a równocześnie podniósł się również poziom Białej. Szczególnie groźny dla miasta okazał się teraz niewielki Wątok, którego wody poczyniły już w poniedziałek znaczne spustoszenie, a powyżej miasta zalały Skrzyszów. Kulminacyjny moment dramatu nastąpił jednak dopiero we wtorek, 17 lipca, kiedy Dunajcem przechodziła główna fala - zatopione zostały wówczas rozległe obszary wzdłuż koryta Dunajca, a także Białej. Nad Dunajcem zalane zostały m.in. Wróblowice, Janowice, Dąbrówka Szczepanowska, Mikołajowice, Ostrów, Niedomice, Ilkowice, Bobrowniki Wielkie, Wierzchosławice i wiele innych wsi. Wody Białej zatopiły północną część Tuchowa oraz część zabudowy Ryglic, Gromnika i Ciężkowic, gdzie m.in. zniesiony został most.
Rozgrywały się wówczas prawdziwe dramaty. Tarnowskie "Hasło" z dnia 19 lipca podawało: Na kolejowym moście na Dunajcu, gdzie woda we wtorek o godz. 8 wieczór dochodziła prawie do wysokości mostu, ludzie ze zgrozą patrzyli na wstrząsające w swej okropności sceny. Oto płynie cały drewniany domek, na którego strychu schowała się rodzina. Przez okienko wyglądają głowy ludzkie. Dom płynie z zawrotną szybkością i z całą rodziną uderza o most, gdzie rozbija się na kawałki. Dom i ludzi pochłonęła woda. Krowy, konie, świnie, psy płyną z wodą i giną w nurtach.
W samym mieście największe zniszczenia spowodowane zostały przez Wątok, którego wody podniosły się o 5,5 metra - najgorzej sytuacja wyglądała w rejonie Huty, po południowej stronie linii kolejowej. "Hasło" tak ją opisywało: Już kilkaset metrów za torem kolejowym w kierunku Zgłobic obok Rudy roztacza się straszny widok. Oto poprzez domy ludzkie i pola toczy się brudna woda. Wzdłuż drogi małe domki, zamieszkałe przeważnie przez biedną robotniczą ludność, toną w wodzie. Zakłady tartaczne na Rudach są zalane. W przedmieściu na Hucie wylał Wątok, zalewając domy na Hucie, gdzie mieszkają liczne rodziny w barakach. Mieszkańcy baraków i pobliskich domków zostali ewakuowani przy pomocy wojska i straży pożarnej. Podobnie, zgodnie z relacją "Hasła", wyglądała sytuacja w najbliższym sąsiedztwie miasta: Straszny widok przedstawiają wsie wzdłuż rzeki Białej i Dunajca, Koszyce Małe, Zbylitowska Góra, Zgłobice - to jedno wielkie morze spienionej wody, pochłaniającej dobytek ludzki.
W Mościcach, które jeszcze nie były dzielnicą Tarnowa, wody Białej i Dunajca przerwały wały zalewając m.in. ujęcie wody wodociągowej dla Tarnowa - pompy znalazły się pod wodą i zostały wyłączone. Tutaj akcja ratownicza skupiła się głównie na ochronie obiektów Państwowej Fabryki Związków Azotowych, która na kilka dni musiała przerwać produkcję. Zerwana została łączność, woda przerwała linie komunikacyjne łączące Tarnów z innymi ośrodkami, tak, że np. do czwartku 19 lipca w Tarnowie nie wiedziano co się dzieje w Ciężkowicach i w innych miejscowościach nad Białą, nie było też łączności z zalanymi miejscowościami Powiśla, przerwane zostało drogowe i kolejowe połączenie pomiędzy Krakowem i Lwowem.
Trzeba tu jednak stwierdzić, że w istniejących warunkach, administracja państwowa i władze miejskie robiły co mogły aby przyjść z pomocą dotkniętym kataklizmem i zmniejszyć rozmiary klęski. Do akcji ratunkowej od samego początku włączone zostało wojsko które, jak informowało "Hasło", w ratowaniu ludzi i mienia dokonywało cudów - szczególnie wyróżniły się 2 kompanie 5 p. saperów z Krakowa, które przybyły z pontonami, oraz 16 p.p. z Tarnowa. Również policja z komendantem Dzierżyńskim na czele dała nadludzki wprost wysiłek; gazeta wyróżniła ponadto tarnowską Ochotniczą Straż Pożarną z panem Starostką na czele. Organizacją pomocy dla powodzian zajęły się od razu władze miejskie. Prezydent miasta dr Mieczysław Brodziński zarządził uruchomienie kuchni polowych, ustawionych w najbardziej dotkniętych żywiołem rejonach miasta, które wydawały powodzianom darmowe posiłki, opieką objęto też podróżnych unieruchomionych w zatrzymanych pociągach na dworcu kolejowym. Do akcji pomocowej włączył się od razu PCK, który m.in. własną kuchnię polową przekazał do dyspozycji magistratu. Działała ona od 17 do 23 lipca.
Przerwanie lądowych linii komunikacyjnych spowodowało uruchomienie zastępczej komunikacji lotniczej - korespondencja i gazety od wtorku dostarczane były do Tarnowa przez samoloty, które rano i po południu lecąc nisko nad miastem zrzucały worki z pocztą. Podobnym sposobem zaopatrywano i inne odcięte miejscowości pomimo, że łączyło się to z pewnym ryzykiem - np. w środę 18 lipca, w pobliżu Piotrkowic, spadł samolot wiozący pocztę do Nowego Sącza.
Dużą aktywnością w tych trudnych chwilach wykazał się starosta powiatowy, Mieczysław Lissowski . Zgodnie z jego zarządzeniem do zalanych gmin skierowane zostały transporty z artykułami żywnościowymi, co było o tyle istotne, że w kilkudziesięciu gminach woda zabrała wszystko i zapanował głód. Wydał też od razu starosta odezwę do kupców, przestrzegającą przed podnoszeniem cen i lichwą, bo: w odniesieniu do nich znajdzie zastosowanie rozporządzenie Pana Prezydenta Rzp. P. o umieszczeniu w obozach izolacyjnych. Że nie były to puste słowa, pokazały najbliższe wypadki.
Z inicjatywy starosty szybko, bo już w czwartek 19 lipca, powołany został Obywatelski Komitet Pomocy dla Powodzian, w skład którego weszli przedstawiciele społeczeństwa i reprezentanci najważniejszych miejscowych instytucji. W prezydium Komitetu znaleźli się: starosta Mieczysław Lissowski, ks. biskup Franciszek Lisowski , prezydent miasta Mieczysław Brodziński oraz płk Stefan Broniowski . Komitet od razu zaczął zbiórkę funduszy i rozpoczął energiczną akcję pomocową. Trzeba tu z uznaniem stwierdzić, że ogrom tragedii wyzwolił niezwykłe wprost pokłady solidarności społecznej i ujawnił wspaniałą postawę mieszkańców regionu. Dość powiedzieć, że w ciągu pierwszego tygodnia Komitet zdołał zgromadzić z datków prawie 30 tysięcy złotych (m.in. od Komunalnej Kasy Oszczędności 10 tysięcy, od księcia Romana Sanguszki 10 tysięcy, od ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego 1 tysiąc), a więc kwotę naprawdę dużą. W krótkim czasie, niezależnie od wspomnianego Komitetu działającego w skali całego powiatu, powstała pewna liczba lokalnych komitetów obywatelskich, które starały się nieść pomoc w mniejszej skali, czasem ograniczonej do wspólnoty sąsiedzkiej. Ślady ich istnienia czasem utrwalone zostały w kronikach szkolnych różnych miejscowości naszego regionu, rzadziej w lokalnej prasie, o ile taka gdzieś istniała.
Zachowały się też relacje o wydarzeniach i znakomitej postawie niektórych osób, niosących innym pomoc. Jedną z takich relacji, odnoszącą się do Żabna, przytacza "Hasło". - W Żabnie cudów bohaterstwa dokonywał em. por. 5 p.s.k. Filipowicz , który w małym kajaku przez dwa dni i noce bez przerwy ratował zagrożonych. Słaniając się na nogach, wypływał co chwila na groźne pozycje, ratując życie dziesiątków ludzi. Żabno i okolice błogosławią tego dzielnego Polaka. Łzy rozrzewnienia płyną do oczu kiedy się widzi, jak ludność wiejska (...) dzieli się ostatkiem z tymi, którym woda zabrała wszystko.
Obok takich postaw, zdarzały się i inne. Na szczęście, jak się wydaje, stanowiły tylko nieunikniony margines na tle solidarnego jako całość, miejscowego społeczeństwa. Były też one od razu piętnowane i spotykały się z ogólnym potępieniem. W pierwszych dniach powodzi, kiedy sytuacja zmieniała się dynamicznie, a instytucjonalne formy pomocy i opieki nad powodzianami dopiero były organizowane, pojawiały się jednostki które próbowały się obłowić na nieszczęściu innych - przed takimi hienami, jak ich określało "Hasło", broniła opuszczonego dobytku i zalanych domów policja. Niemniej zdarzały się również sytuacje, że pomimo odezwy starosty ostrzegającej przed podnoszeniem cen i lichwą, niektórzy kupcy wykorzystywali przymusową sytuację powodzian - w takich przypadkach, o ile zostały ujawnione, bezpardonowo było stosowane prawo. I tak, na rozkaz starosty aresztowani zostali piekarz Antoni Klimek z Mościc i Kazimierz Bieś z Tarnowa za pobieranie nadmiernych cen za pieczywo . W Tuchowie aresztowano Szymona Tellera i Fajgę Treszer za odmowę sprzedaży zboża i mąki powodzianom.
Najciekawszym, a przy tym znakomicie oddającym charakter ówczesnego prawa, był przypadek żydowskiego handlarza bydła z Tarnowa, Chaima Amstera . Otóż został on aresztowany za wyzysk i wykorzystanie ciężkiego położenia powodzianina, od którego kupił byka o 100 złotych taniej (za 150 zł.) niż rzeczywista wartość zwierza. Prawo zadziałało tutaj w ten sposób, że mięso z byka (trafił po kupnie oczywiście do rzeźni) zostało sprzedane, a pokrzywdzonemu właścicielowi z uzyskanego zysku zwrócono 100 złotych. Przypadek ten jest interesujący jeszcze i z tego powodu, że jak podało "Hasło", (...) ów buhaj wyratował się jedyny z kilku sztuk z powodzi, a to z tego powodu, że Żołędź (czyli Stanisław Żołędź z Ilkowic) siedząc na strychu przez 24 godziny trzymał owego buhaja za rogi.
Innym, napiętnowanym przez lokalną prasę szkodnikiem, był właściciel dóbr z Drużkowic, Krasuski , który posiadał przewóz przez Dunajec na drodze Wesołów - Czchów i odmawiał przewozu powodzianom, rodzinom z mieniem, do Czchowa. W tym przypadku prawo prawdopodobnie nie wkroczyło, w każdym razie brak jest na ten temat informacji.
Po ustaniu opadów i przejściu fali kulminacyjnej sytuacja powoli stabilizowała się, po kilku dniach poziom rzek zaczął się obniżać. Niemniej podwyższony stan wody utrzymywał się jeszcze przez około tydzień. "Hasło" z dnia 27 lipca odnotowało, że Wody na Białej i Dunajcu prawie wszędzie już opadły.
Sytuację to w oczywisty sposób poprawiło. Służby cywilne i wojsko mogły powoli przystępować do przywracania komunikacji i odbudowy zniszczonych elementów infrastruktury, administracja do szacowania strat i opracowywania programów pomocy dla zniszczonych powodzią terenów.
Cały czas działały instytucje pomocowe - PCK prowadził teraz zbiórki odzieży dla powodzian, działał aktywnie Obywatelski Komitet Pomocy dla Powodzian, organizować się zaczęły nowe komitety, środowiskowe (np. nauczycieli) i terytorialne (najbliższy w Zakliczynie), które zajęły się różnymi formami pomocy społecznej. Nie zabrakło wśród nich organizacji politycznych. BBWR prowadził akcję rozdawnictwa żywności - autobusy i samochody ciężarowe z produktami żywnościowymi wysyłane były w zniszczone wodą rejony - akcją kierował poseł Bloku, Starzyk z członkami Zarządu. Pomoc, pomimo kryzysowej sytuacji, dzięki solidarności społecznej przybrała rzeczywiście wielkie rozmiary, łagodząc nędzę zniszczonych powodzią terenów. Jak się też wydaje, miejscowe elity w większości sprawdziły się w czasie tych tragicznych wydarzeń. Pozytywne oceny za działalność podczas powodzi zyskali wśród mieszkańców miasta zarówno prezydent Brodziński jak biskup Lisowski. Szczególnie jednak za swoją postawę chwalony był starosta Lissowski oraz książę Roman Sanguszko, który, jak podało "Hasło" zdobył sobie miłość nieszczęśliwych.
Stopniowo sytuacja normalizowała się, skutki powodzi odczuwano jednak jeszcze długo. Dopiero w połowie sierpnia uruchomiono na całej długości linię kolejową Kraków - Lwów, odbudowa niektórych zniszczonych mostów, w części prowadzona przez wojsko, trwała jeszcze dłużej. W samym Tarnowie do naprawy wałów i uszkodzonych dróg skierowano bezrobotnych - miasto zaciągnąć musiało na ten cel nową pożyczkę.
Przez długi okres czasu działały jeszcze komitety wspomagające powodzian, organizowane były zbiórki pieniędzy, urządzano imprezy charytatywne. Hasło "Nieście pomoc dla powodzian" w prasie tarnowskiej pojawiało się jeszcze do końca września, a mieszkańcy miasta nie pozostawali na to wezwanie obojętni - Obywatelski Komitet Pomocy do 6 września zdołał zgromadzić kwotę już ponad 76 tysięcy złotych. Jeszcze później, bo 18 października zorganizowana została w Tarnowie znakomita wystawa malarstwa polskiego (m.in. O. Boznańska , J. Malczewski , J. Kossak , W. Kossak , L. Wyczółkowski , J. Fałat i in.), połączona z loterią dzieł sztuki, z której dochód przeznaczony został na powodzian.
W sumie kataklizm miał rozmiary jakich ani wcześniej ani później w naszym regionie nie odnotowano. Jak wykazały wykonywane po ustąpieniu wody analizy i obliczenia, w porównaniu z największymi wcześniejszymi wylewami powódź z 1934 roku przekroczyła ustalone do 1933 roku maksima poziomu wody: Skawa przeciętnie o 10 % powyżej rekordowych, Raba przeciętnie o 20 %, Dunajec przeciętnie o 40 %, Wisłoka przeciętnie o 15 % i Wisła przeciętnie o 15 %. Pamiętajmy przy tym, że przekroczenia te odnoszą się do najbardziej tragicznych wcześniejszych powodzi, a niektóre z nich zaliczane były do prawdziwych kataklizmów, np. w latach 1813 i 1884.
Bilans tego wydarzenia był też wyjątkowo tragiczny. Pod wodą znalazło się w sumie 1260 km kw. terenu, zniszczonych lub uszkodzonych zostało 22 059 budynków, 167 km dróg, zerwanych 78 mostów, przerwane zostały wały, a śmierć poniosło 55 osób. Ogółem szkody materialne oszacowane zostały na 60,3 miliona złotych, a więc sumę olbrzymią - około 12 milionów ówczesnych dolarów. Część tych zniszczeń przypadła na powiat tarnowski, część, na szczęście nieznaczna, na samo miasto. Straty powiatu obejmowały 52 zalane wsie, ponad 250 zniszczonych całkowicie lub poważnie uszkodzonych budynków mieszkalnych i gospodarczych - śmierć tu poniosło dziewięć osób i ponad 440 sztuk koni, bydła i trzody chlewnej. W samym Tarnowie uszkodzeniu uległa natomiast część infrastruktury miejskiej (m.in. wodociąg), zalany został tartak na Rudach oraz uszkodzonych zostało trochę domów nad Wątokiemi i Białą, w tym samym rejonie oraz trochę niżej, przy ulicy Krakowskiej i Mościckiego. Na tle zniszczeń, których doświadczył region te straty wydają się niewielkie, pamiętajmy jednak, że dotyczyły miasta wychodzącego dopiero z głębokiego kryzysu i zadłużonego, w którym samo zniszczenie rolniczego otoczenia mogło pośrednio zwiększyć i tak dosyć rozległe obszary biedy.
Tragedia roku 1934 wpłynęła za to na strategiczne decyzje dotyczące gospodarki wodnej regionu Pogórza. Po odzyskaniu niepodległości kolejne rządy Rzeczypospolitej dostrzegały co prawda konieczność budowy zapór na górskich dopływach górnej Wisły, ale stan państwa i problemy gospodarcze, spychały decyzje inwestycyjne na drugi plan. Niemniej z inicjatywy prof. Karola Pomianowskiego podjęty został program budowy zapór na Dunajcu, a sam K. Pomianowski stał się autorem projektu zapory w Rożnowie, opracowanego już w latach dwudziestych. Kryzys 1929 roku spowodował wstrzymanie tej inwestycji i odłożenie projektu.
Tragedia z lipca 1934 roku zmusiła jednak rząd do powrotu do tej koncepcji. W imponującym tempie wykonany został teraz nowy projekt, który w Biurze Dróg Wodnych Ministerstwa Komunikacji opracował zespół pod kierunkiem inż. Zbigniewa Żmigrodzkiego . Oparto się na projekcie prof. Pomianowskiego, który zatrudniony też został jako stały konsultant. Równolegle do Dunajca prowadzone były prace na Sole, gdzie już w 1936 roku oddana została zapora i zbiornik w Porąbce. W lutym tego samego roku rozpoczęto natomiast budowę zapory w Rożnowie która, jako największa polska zapora, stać się miała jedną z głównych inwestycji energetycznych powstającego Centralnego Okręgu Przemysłowego. Budowa postępowała w równie imponującym tempie jak prace projektowe - ukończona została w 1941 roku (od wiosny 1940 roku budowę przejęły firmy niemieckie). Napełnianie zbiornika rozpoczęte w drugiej połowie 1941 roku trwało do roku 1943.
W wyniku tych prac powstało wspaniałe dzieło myśli inżynierskiej. Przewężenie doliny Dunajca, w miejscu pogórskiego przełomu pełnego bystrzyn i usianego głazami-samorodami, które zwane były przez okolicznych mieszkańców diabelskim mostem, przegrodzone zostało potężną tamą, długości 550 metrów. Pełna wysokość zapory osiągnęła 49 metrów, z czego 17 metrów wpuszczone zostało w podłoże, szerokość w poziomie korony wyniosła dziewięć metrów. Dzisiaj zapewne nie są to dane nadmiernie imponujące, pamiętać jednak należy, że była to budowla projektowana kilkadziesiąt lat temu i w Polsce nie miała wówczas odpowiednika podobnej skali. W wyniku spiętrzenia wody powstało malownicze jezioro, długie do 22 km i zajmujące powierzchnię - zależnie od stanu wody - od 16 do 20 km kwadratowych.
Nieco później, w 1938 roku, rozpoczęto budowę drugiej, mniejszej zapory w Czchowie i zbiornika wyrównawczego, którą ukończono dopiero po wojnie, w roku 1948. W latach 1938-39 przygotowano jeszcze dokumentację zapory w Niedzicy, tej jednak, z uwagi na wybuch wojny, już nie zdążono zrealizować. Do jej koncepcji, mocno tymczasem zdezaktualizowanej, powróciły władze komunistyczne, które od 1950 roku ponownie podjęły ten temat. Do 1964 roku ciągnęły się studia i prace koncepcyjne, a od 1970 roku rozpoczęła się realizacja, której do upadku komunizmu nie zdążono zakończyć - dopiero w 1995 roku rozpoczęto piętrzenie zbiornika a w 1997 roku nastąpiło zakończenie budowy i oddanie całości obiektów do eksploatacji. Pozaekonomiczne koszty tej inwestycji okazały się jednak znacznie większe niż poprzednio - bezpowrotnie zniszczono m.in. unikalne enklawy drewnianej zabudowy spiskiej oraz krajobraz pienińskiego przełomu Dunajca. Ale to już zupełnie inna historia.
K. Marek Trusz