25 września 1911 roku na tarnowskich ulicach pojawił się pierwszy tramwaj. W wagonie zasiedli, jadąc na dworzec kolejowy, miejscy rajcy i zaproszeni goście. - W czasie przejazdu tramwaju obie strony toru kolejowego zalegały tłumy mieszkańców witających owacyjnie suto zielenią, kwiatami i wstęgami przystrojone wozy - napisano w tygodniku "Pogoń". W tym samym numerze poczytnego pisma odnotowano jeden jeszcze fakt związany z uruchomieniem linii tramwajowej. - Zaznaczyć należy, że przy inauguracji ruchu tramwajowego zachowano skromny charakter uroczystości domowej - nie urządzono żadnego przyjęcia reprezentacyjnego i nie zaproszono oficjalnie żadnych władz, z wyjątkiem przełożonych powiatu - pisała Aniela Piszowa.
Tramwaj na tarnowskich ulicach budził wbrew pozorom mieszane uczucia. Gdy jedni dumni byli z faktu, że jedynie w Wiedniu zobaczyć można było podobne do tarnowskich czerwone wozy tramwajowe - "biedronki", inni opowiadali złośliwe zagadki - co to takiego: z przodu pasażer, z tyłu pasażer, w środku nic? Chodziło o to, że pasażerem z przodu miał być motorniczy, zaś pasażerem z tyłu konduktor.
Nie tylko do złośliwości ograniczała się jednak tramwajowa "opozycja". Wkrótce po uruchomieniu linii tramwajowej pojawiły się pogłoski o licznych wypadkach z udziałem tramwaju. Wagony tramwajowe rozjeżdżać miały ludzi. Raz opowiadano o żołnierzu, który poniósł śmierć, innym razem ofiarą miała być niania z dzieckiem, wreszcie mówiono o całej rodzinie, którą przejechał tramwajowy wagon. Przeciwnicy tramwaju ujawniali się nawet publicznie na łamach prasy. - (.) to palec Boży za wprowadzenie nieczystej siły popędowej tam, gdzie szkapa i wózek główną powinny odgrywać rolę - pisano w tej samej "Pogoni", która tak entuzjastycznie relacjonowała otwarcie linii tramwajowej. No cóż - każda nowość wzbudza jak widać sporo kontrowersji, nie tylko w naszych czasach. Sto lat temu było podobnie.
Niezależnie od mniej lub bardziej prawdziwych pogłosek i plotek zachowały się relacje o rzeczywistych wypadkach z udziałem tramwaju. Jeden z nich opisano w sposób następujący: - Jechał sobie tramwaj i jechali naprzeciw niego dwaj wieśniacy, jeden z nich na wozie zaprzężonym w dwa, drugi w jednego konia. Ale ponieważ ten drugi nie prowadził konia za lejce - wedle przepisu, a konie pierwszego, takie sobie "wsioskie" nie znające się na elektryce, zlękły się pędzącego i dzwoniącego tramwaju, przeto uniosły się i tak silnie najechały na biednego "jedynaka", że ten powaliwszy się na tramwaj z rozbitą czaszką padł na gościniec...
Wbrew obawom oponentów, którzy z góry spodziewali się, że "gapowicze" staną się zmorą nowego środka lokomocji, przedsięwzięcie okazało się ekonomicznie rentowne. Już w pierwszym roku istnienia tarnowskie tramwaje przewiozły 335 942 pasażerów. Przez następnych kilkanaście lat, stały się one niemalże "królami" tarnowskich ulic. Unieruchomiono je na pewien czas na początku I wojny, ale okres przestojów nie był długi. Również po wojnie i odzyskaniu niepodległości czerwone wagony kursowały niezmiennie tą samą trasą. Dorośli płacili za bilet 20 groszy, dzieci o połowę mniej. Prawie do końca lat dwudziestych jedynym poważnym konkurentem dla tramwaju pozostawały konne dorożki. Autobusy miejskie pojawiły się na tarnowskich ulicach dopiero w roku 1929, wtedy także zaczęła rosnąć liczba taksówek, których było kilkanaście. Być może dlatego w latach dwudziestych udawało się utrzymać rentowność linii tramwajowej. Według danych z roku 1927 średnia dzienna liczba pasażerów wynosiła 3 380 osób, a średnia miesięczna 101 455 osób. Najwięcej pasażerów korzystało z tramwaju w miesiącach letnich, gdy spora liczba mieszkańców potrzebowała dostać się na dworzec kolejowy, lub z dworca do centrum miasta. Dobrą dla tramwaju porą roku była również jesień, gdy trwał sezon handlowy, a pogarszające się warunki atmosferyczne skłaniały ludzi do korzystania z tramwaju. Najgorsze pod względem frekwencji były pierwsze miesiące roku, gdy zamierał sezon handlowy. Ogółem w roku 1927 tarnowskie "biedronki" przewiozły około 1 220 000 pasażerów. Podobnie było w roku 1929, choć był to pierwszy rok kursowania autobusów miejskich.
Najpiękniejszy bodaj opis tarnowskiego tramwaju zawarł Jan Bielatowicz na kartach "Książeczki". - Wyjeżdżać mógł nasz tramwaj spod dworca kolejowego dopiero wtedy, gdy na drugie ramię wideł rozjazdu wjechał wóz pędzący ze strony przeciwnej i kiedy już motorniczy z celebrą i wśród zachwytów widzów przełożył dyszel na dachu wozu do tyłu. Działo się to wszystko tak wolno, że zanim wóz ruszył połowa podróżnych, narozkoszowawszy się wnętrzem tramwaju, wybiegała niby to urażona na ulicę, by potem ścigać się z tramwajem w górę ulicy Krakowskiej, przeciąwszy przedtem na przełaj planty kolejowe.
Wjeżdżając na Krakowską zgrzytały piskliwie, jakby w przewidywaniu niezmiernej fatygi. Jeszcze gładka przestrzeń nad kościołem misjonarzy i browarem Sanguszki nie sprawiała im trudu, ale już od pierwszej rozjezdni u wylotu ulicy Krasińskiego zaczynała się wyczerpują spinaczka. Od tego już miejsca ci, którzy wybrali się pieszo zyskiwali przewagę nad tramwajem. Pod "Apollo" szło jeszcze jako tako, aliści od "Marzenia" wyglądało, że tramwaj nieuchronnie zacznie się staczać do tyłu. Ale wozy z herbem Leliwa nigdy się nie cofały. Na plac Sobieskiego, pod starostwo wjeżdżały rozgrzane zwycięstwem nad przestrzenią blisko tysiąca metrów. Nic dziwnego, że stąd już tanecznie, w pląsach, gęsto dzwoniąc i wesoło sypiąc iskry spod kół i znad drutów, rwały czerwone tramwaje półkolem wokół śródmieścia, przez ulice Wałową do Pilźniańskiej Bramy, aby z górki na pazurki stoczyć się w dół ulicy Lwowskiej ku Grabówce.