Smak lata

 Kiedy byłam mała, (a nie są to wbrew pozorom jakieś zamierzchłe czasy), z dużą radością przyjmowałam do wiadomości, że wakacje spędzę u rodziny na wsi. Byłam tam odstawiana pociągiem, z całym cennym dobytkiem w postaci rzeczy tak nieważnych jak ubrania i tak ważnych jak maskotki, spinki, naklejki i inne cenne drobiazgi nabyte drogą wymiany. Uwielbiałam jeździć na wieś. Uwielbiałam już moment wyjścia z pociągu na maleńkiej, zapomnianej stacyjce, gdzie specyficzny zapach nasypu kolejowego mieszał się z zapachem łąki i upału. Z niecierpliwością maszerowałam „gościńcem” do domu cioci, u której czekała już cała gromada okolicznych dzieciaków. Dopiero dzisiaj potrafię docenić wyrozumiałość i anielską cierpliwość mojej cioci, która przez bite dwa miesiące znosiła wszystkie nasze szalone pomysły, natychmiast wprowadzane w życie. Przez te dwa miesiące zawsze zdążyłam dokładnie rozpuścić krowy, które godzinami na łące czesane przeze mnie zgrzebłem, po moim wyjeździe zamiast się paść, rykiem dawały do zrozumienia, co myślą o nagłym braku zainteresowania. Odwdzięczały mi się pozwalając chować się podczas zabawy „w kryjówki”w swoim korycie do karmienia. Garnęłam do tych zwierzaków ku utrapieniu mojej cioci, która nieprzesadnie troskliwa o swoje dzieci nawykłe przecież do wiejskiego otoczenia, mnie, „miastową” starała się jednak mieć na oku. A nie było to łatwe, bo nie czułam żadnego respektu ani przed świńskim ryjem ani, co gorsza, przed końskimi kopytami. Ale nigdy, jeśli nie liczyć wkurzonego koguta, ze strony tych zwierzaków nic złego mnie nie spotkało. Bez cienia strachu jechałam wozem drabiniastym leżąc na samej górze kopy siana, po drodze znacznie gorszej niż ta dzisiejsza z Wał Rudy do Zabawy. Z jeszcze większym lekceważeniem niebezpieczeństwa, w stodole skakałam na to siano z wysokości kilku metrów, a absolutny zachwyt i fascynację budziła we mnie sieczkarnia. Właziłam wszędzie i spadałam ze wszystkiego, zawsze wychodząc z tego cało. Wcinałam chleb wypiekany w piecu i posmarowany masłem robionym w maselnicy, zajadałam się świeżutkim twarożkiem popijanym mlekiem prosto od krowy, uwielbiałam schłodzoną w piwnicy maślankę. Wszystkie te smaki pamiętam do dzisiaj i żadnego z nich dzisiaj odnaleźć nie mogę. Po żniwach, podczas których dzielnie robiłam powrósła i donosiłam bańki z zimnym kompotem, mój nieżyjący już wujek obchodził całe pole i zbierał pozostawione kłosy zboża. Nic nie mogło się zmarnować bo to, co dała ziemia było święte. Wspólnie z sąsiadami kosili te pola jedno po drugim, żeby zdążyć zebrać zboże, żeby nie zostało. U nikogo. Jeżeli trzeba było pomóc komuś na drugim końcu wsi, to się pomagało. Jeżeli trzeba było pożyczyć komuś konia, koń jechał. Bez zawiści, bez pretensji, bez pieniędzy. Ot tak, po ludzku.

Dzisiaj jadę czasami na tą wieś. Wysiadam na tej samej stacyjce, ale teraz wyremontowanej za unijne pieniądze, idę równiutkim asfaltem. Z jednej i drugiej strony drogi, jak dawniej - domy. Ale nie bielone chatki, tylko wystawne dwupiętrówki. Podwórka wyłożone kostką, pod oknami już nie malwy tylko egzotyczne, modne krzewy, na podjazdach porządne samochody. W wypielęgnowanych ogródkach dziewczyny opalają się na leżakach, gdzieś ktoś grilluje. Nie słychać i nie widać krów, wozem konnym niewielu potrafi powozić, a i kur jakby mniej. Z drugiej strony eleganckich ogrodzeń ujadają rasowe psy, a pani w sklepie pyta czy płacę kartą czy gotówką. W tym samym sklepie, w którym przed laty ustawiałam się w kolejce gdy mieli dowieźć chleb. Z tamtych czasów zostało tylko parę drzew, które miały szczęście wyrosnąć na terenie nikomu niepotrzebnym, więc pozwolono im żyć. Wzruszam się na ich widok, jak na widok kogoś nie widzianego od lat, a bardzo bliskiego. Pola, które kiedyś falowały wszystkimi odcieniami złota, stoją zarośnięte chwastami. Nikt ich nie uprawia. Nie opłaca się. Ze smutkiem czytam powieszony na przystanku PKS afisz, że w najbliższą niedzielę dożynki...

07.12.2011
Twój komentarz:
Ankieta
Jak oceniasz pierwsze miesiące pracy nowego samorządu Tarnowa?
| | | |