Od upadku pierwszych ludzi do przyjścia Jezusa Chrystusa ludzkość musiała wypić aż do dna kielich wszelkich rozpaczy. Dzień po dniu majestat oblicza Bożego ulegał stopniowemu zaciemnieniu i zamętowi z powodu mitów, które zapełniły niebiosa błazeńskimi i okrutnymi bożkami. Po beznadziejnym zwątpieniu w Boga, człowiek zwątpił w wszechświat, a machina świata wydała mu się walcem, który bezwiednie miażdży dobrych i złych, nie zostawiając człowiekowi innej możliwości niż przyjęcie nieludzkich postaw: pogodzenia się stoika lub cynizmu zrozpaczonych. Jak pod naporem lawiny, której nic nie może zatrzymać, rozczarowawszy się światem, człowiek poznał czarne zwątpienie w innych ludzi. W milczącym i pustym wszechświecie człowiek miał nadzieję, że znajdzie przynajmniej jakiś oddech we współpracy z innymi i w przyjaźni. Wszechświat ludzki okazał się jednak jakby wieżą Babel, gdzie króluje prawo dwuznaczności, wzajemnego niezrozumienia, zaszczepiające w każdym swój lęk i swoją samotność. W końcu człowieka ogarnęła rozpacz w stosunku do siebie samego.
Naród żydowski ze swej strony przeżył jeszcze inną rozpacz. Gdy czytamy św. Pawła, odkrywamy głębię rozpaczy tych, którzy żyją pod prawem, rozpacz tych, którzy umieją rozróżnić dobro od zła, ale czynią zło, którego nie chcą, i nie czynią dobra, którego chcą.
Dzisiejsza niewierna ludzkość znowu upaja się rozpaczą; bluźni kpiąc sobie z miłości i dobra, pochwala przemoc i złość. W ten sposób człowiek odrzuca Raj, aby nie czuć w sobie okrutnego smaku własnej niemocy; wszelka zuchwałość i zapał działaniowy mogą wywoływać złudzenie, że ma się do dyspozycji niezwykłą energię witalną, ale w rzeczywistości wszystkie te działania są tylko zanurzaniem się w jeszcze głębszą rozpacz, która czyni z nich nie osiągnięcie, ale ucieczkę. Człowiek ucieka od siebie, by nie znaleźć w swoim domu miażdżącej obecności swojej pustki wewnętrznej. W ten sposób człowiek w swojej wędrówce zstępuje w samo serce nocy.
Niedziele adwentowe są jakby łykiem nadziei, która przemawia w tej nocy rozpaczy. Kto będzie mógł powiedzieć, o której godzinie zaczęła się ta tajemnicza przemiana, to swoiste przeistoczenie nocy. Oczywiście, ta chwila miała już początek dla całej ludzkości wraz z przyjściem Jezusa Chrystusa, ale dla każdego z nas jest niewidzialna chwila łaski. Wtedy człowiek na nowo ośmiela się zaufać Bogu, ośmiela się mieć nadzieję, że nie jest pyłem błąkającym się w nieskończonych przestworzach; na nowo zwraca się do innych, a nawet budzi się w nim nadzieja w stosunku do siebie samego.
Niedziele adwentowe nie są jeszcze świtem Bożych narodzin ani światłem Paschy; wszystko jest jeszcze otoczone mrokiem, ale i tak rozpacz robi krok do tyłu i wyłania się nadzieja.
Czas adwentu służy do odnowienia w chrześcijaninie jego zdolności oczekiwania i pozwolenia mu zrozumieć oczekiwania ludzkości. Jest to oczekiwanie, które wątpi w przyjście, ulega zwątpieniu, oczekiwanie, które się męczy i zasypia, które staje się niewierne i pogrąża się w złudzeniach, wybierając pośród rozmaitych otwierających się możliwości tę najmniej odpowiednią i najbardziej złudną. Człowiek musi odnowić swoją sympatię, swoje rozumienie, swoje współczucie z najgłębszym oczekiwaniem ludzkości, oczekiwaniem tych, którzy nie byli wrażliwi na zapowiedzi i napomnienia proroków, jak również tych, którzy nie wiedzą nawet kogo i czego powinni oczekiwać. On musi pamiętać, że jeszcze dzisiaj większość ludzi: grzesznicy, ci, którzy płaczą, ci, którzy są zbytnio zadowoleni, ci, którzy śpią, ci, którzy oczekują czegoś innego, nie są w stanie dostrzec tego przyjścia, które czyni radosnym. Wszystkie grzechy, wszystkie herezje mogą być właściwie widziane jako wysiłki, by porzucić oczekiwanie, by je wyeliminować, by je zwieść. Chrześcijanin już wie jednak, że Chrystus przyszedł, a więc nie ma powodu, by porzucić oczekiwanie; co więcej, ma on także czuwać nad innymi i unikać pułapek, które usiłują odciągnąć od oczekiwania.
Musimy uczyć się coraz bardziej żyć w czujnym oczekiwaniu, zachować nastawione ucho, by uchwycić w zamęcie hałasów ten subtelny i specjalny głos klucza, który otwiera najważniejsze drzwi. Chcemy, aby jego przyjście nie było zaskoczeniem; nie chcemy być głusi, gdy da się usłyszeć przyjazny głos, gdyż nie chcemy, aby gdy wejdzie, wywoływał wrażenie, że jest intruzem, który nie był oczekiwany, i chcemy, aby nasze pierwsze słowa były takie: „Wreszcie, to Ty, oczekiwaliśmy Ciebie!”. Chcemy w jakiś sposób ułatwić Mu wędrówkę, przygotować przyjęcie, godzimy się pogłębić pustkę, którą napełni swoją obecnością. Chcemy w jakiś sposób objąć tę pustkę, odkryć w sobie coraz głębsze przestrzenie tej bolesnej pustki, którą napełni radością przyjazna obecność. Trzeba odkryć to, co jest zakryte, obudzić to, co jest uśpione, to, co utraciło smak i nadzieję przyjaźni.
Trzeba wyrzec się tych uciech, które łudziły serce, mając na celu zagłuszenie oczekiwania. Trzeba ulżyć sercu, eliminując wszelkie kompensacje, które miały być przejściowe, a ostatecznie je zawłaszczyły. Trzeba zrezygnować z pielęgnowania wyobrażeń – wyobrażenia są szczególnie niebezpieczne, ponieważ mogą zagłuszyć rzeczywiste przyjście. Trzeba w jakiś sposób żyć bez równowagi, to znaczy być zwróconym do tego, czego jeszcze nie ma. Starać się więc nie znaleźć stałości w samotności. Nie można nade wszystko pozwolić, by to oczekiwanie nie zniszczyło naszej zdolności do radowania się, co mogłoby doprowadzić do zgorzknienia, obrażenia się na Nieobecnego, co mogłoby wzbudzić nieufność z powodu długiego oczekiwania.
Trajektoria nadziei nie jest prosta. Serce wzrusza się, ale i zamiera. Nasze serce niepokoi się, gdy czeka. Kim jestem? Kim są inni? Czym jest świat? Kim jest Bóg? Czy zagubiłem się w labiryncie, ugrzęzłem w pułapce lub zabłądziłem na bezkresnej pustyni, w samotności tak szerokiej i tak totalnej, że nie ma żadnego znaczenia udanie się na prawo czy na lewo, czy też pozostanie na miejscu, skoro żaden cel nie jest możliwy do osiągnięcia? Czy jestem nieszczęśnikiem? Jak mam się rozumieć i wziąć w garść? Jakie lustro daje moje autentyczne odbicie? Kiedy jestem sobą? Gdy człowiek stara się przeniknąć ciemności siebie samego, ogarnia go lek. Widowisko, które odkrywa w sobie, jest bardziej pobudzające niż mogłyby je wzbudzić słońce, gwiazdy, planety, gdyby zeszły ze swojej orbity lub zderzyły ze sobą, wywołując chaos. Jestem obietnicą, zdradą czy nonsensem?
Kim są inni? Być może patrząc na nich, odkryję w nich mniej dwuznaczności niż w sobie, ale jak rozszyfrować tajemniczego bliźniego? Jest on kroniką kryminalną czy samą dobrocią? Człowiek jest przyjacielem, towarzyszem drogi, współpracownikiem, z którym mogę złączyć mój los, czy też jest nieprzyjacielem, konkurentem, który zagraża mi swoją obecnością, godzi we mnie i zmusza do ucieczki?
Świat, który mnie otacza, góry, morze, lasy, niebo, tworzą środowisko przyjazne czy wrogie? Jest coś, nad czym mogę zapanować? Wszystko to jest rzeczywistością czy snem? Mówi mi o Bogu przyjaznym czy surowym? Gdy patrzę na równinę, czuję, że jest ona jakby orędziem pokoju i szumiącego cicho porządku zapisanego w świecie, ale gdy jest burza, gdy moje siły wyczerpują się w czasie wspinania się na górę a mój krzyk ginie w przestworzach, to czy wtedy słońce jest bratem, a woda siostrą, które mówią do mnie, czy jest to bezładny i głupi wszechświat, który mówi swoim językiem: „Marność nad marnościami, i wszystko marność”?
Kim jest Bóg? Okiem? Sercem? Zagrożeniem? Ojcem czy tyranem? Jestem kostką do gry w Jego ręku, czy Jego dzieckiem? Jest strasznym Sędzią, do którego nie warto się uciekać, czy jest światłem, które mnie oświeca?
Gdy serce człowieka zostało dogłębnie przeorane przez te nadzieje i obawy, przez te pewności i te wątpliwości, przez te oczywistości i te zagadki, wtedy będzie gotowe przyjąć Boże Narodzenie. Jak zorana ziemia przyjmuje deszcz, tak serce, które żyje Adwentem, jest gotowe przyjąć Łagodność, która przychodzi z nieba, a ziemia wyda swój owoc.
Jaka jest ta chwila, w której noc, coraz bardziej czarna, ustąpi miejsca świtowi, jeszcze ciemnemu, ale który już zmierza do światła? Łatwo wierzymy, że śmierć i narodziny cywilizacji są wydarzeniami spektakularnymi i oczywistymi, i że ten, kto przekracza jej granice podobny jest do tego, kto patrząc na atlas widzi kraje wyraźnie oddzielone różnymi kolorami na mapie. W rzeczywistość jednak wędrowiec nie jest w stanie uchwycić tych granic poruszając się w terenie. Z punktu widzenia duchowego tak samo jest z przejściem od rozpaczy do nadziei, od grzechu do pierwszego etapu nawrócenia – są to chwile niepewne dla osoby, która takie przejścia przeżywa.
Ewangelia ukazuje nam to podwójne widzenie rzeczy. Istnieje niezmierzona odległość między erą zstępowania ludzkości w mrok potępienia i narodzinami chrześcijańskiej ery łaski. Między tymi dwoma erami istnieje nieprzebyta przepaść, która nie może być porównane z niczym oprócz apokaliptycznej wizji kosmosu, który ulega zagładzie. Przejście od ery nie-łaski do ery łaski jest niewyrażalne.
Boże Narodzenie, Objawienie Pańskie, Wielkanoc – będą niewątpliwym dniem życia przebaczenia, miłości i ufności, który rozproszy noc rozpaczy, nienawiści, lęku. Ten nowy świat nie wtargnął jednak w stary świat jak uzbrojona nowocześnie armia; jest to świat, który wszedł bez fanfar. W sercu nocy noc została obalona.
Liturgiczny okres Adwentu ma na celu ożywić w nas zarówno ten okres życia ludzkości, gdy ludzie nie odwracali się nostalgicznie w kierunku Raju, ale szli do Ojca po etapach proroctw i wielkich oczekiwań, jak również poprzez tajemnicze i wewnętrzne zamiany, gdy uparta wola odrzucenia radości i pokoju ustępuje miejsca nieuchwytnej nostalgii za wolnością, odwagą i nadzieją. Liczne przypowieści ewangeliczne czerpią z życia rolnika symbole i obrazy, które pozwalają nam zobaczyć tajemnice wzrostu wewnętrznego, powolność procesów rozwoju, tajemnicę wewnętrzną, gdzie wypracowuje się przekonania serc. To jest najwłaściwszy obraz pozwalający ukazać specyfikę działania Boga i Jego łaski.
W pierwszą niedziele Adwentu Kościół prowadzi nas do odkrycia tych uroczystych chwil, gdy noc, pozostając jeszcze ciemnością, ustępuje już miejsca świtowi. Gdy nadchodzi zima, wyschnięte i pozbawione liści drzewa są podobne do martwych traw i w pierwszych dniach wiosny trzeba patrzeć bardzo uważnie na gałązki, aby rozpoznać obecność delikatnej siły witalnej, która wzbudzi nowe pąki. Tak samo gdy świat wydawał się pusty i okrutny wyłaniała się w nim słodycz Chrystusa.
Dlaczego jednak Zbawiciel narodził się tak późno? Dlaczego była konieczna ta długa i straszna zima? Dlaczego po absurdalnej decyzji Adama i Ewy, bez Boga i przeciw Bogu, było konieczne, aby ludzkość aż do dna doświadczyła tego kielicha goryczy? Średniowieczny teolog tak odpowiada na to pytanie: „Jeśli ktoś pyta, dlaczego Bóg przez tyle tysiącleci znosił te niedoskonałości i tę dekadencję, dlaczego nie czuwał wcześniej nad swoją chwałą i naszym zbawieniem, odpowiadamy: dlaczego ludzie rodzą się jako dzieci a nie raczej jako dorośli? Kult Boga i prawdziwa religia narodziły się w świecie jako zarodki i jako dzieci z powodu niedoskonałości i nieprzygotowania ludzi”.
Motyw powolnego wzrostu zbawienia został podjęty przez kardynała Michaela von Faulhabera (1869-1952), który podkreśla, dlaczego w działaniu Bożym nie ma żadnej powolności, ani też żadnego pośpiechu: „Bóg-Człowiek narodził się dopiero wtedy, gdy w czasie długiego adwentu zapaliły się światła zapowiedzi mesjańskich i świat został przygotowany, by otrzymać swego Zbawiciela, swego Króla. Nie pytajcie już, dlaczego Zbawiciel narodził się tak późno. Nie wystarczyła tylko rosa z nieba i dar z wysoka, ale musiał być także owoc ziemi (Iz 4,2) i zakiełkowanie z ziemi (Iz 45,8). Nie miał latać nad światem jak strzała; miał zakiełkować powoli z gleby jak roślina. Ludzkość pogańska musiała najpierw przejść przez nędzę oddzielenia od Boga i zasmakować całej goryczy. […] Działanie pedagogiczne Opatrzności Bożej domagało się czasu, aby się wypełnić. Dlatego Zbawiciel przyszedł tak późno”.
Początek nawrócenia człowieka jest jakby niepokojącym zburzeniem wszechświata. Jest czymś w rodzaju totalnego kataklizmu, gdzie wszystko to, co wydawało się solidne i stałe chwieje się i rozpada. Aby przyjąć Zbawiciela, człowiek musi być gotowy na to, by być zbawionym. Było odpowiednie, aby rozum ludzki, ufając tylko sobie, nagromadził mity i mistyfikacje, aby człowiek zobaczył, w jaki sposób szczęście czyni nas złymi, a nieszczęście jeszcze gorszymi, aby wola ludzka, zdawszy się na samą siebie, nie umiała wybierać niczego poza mrocznymi celami. W ten sposób człowiek został przygotowany do oczekiwania swojego zbawienia od Innego, a nie od siebie samego. Początek nawrócenia jest więc bardziej podobny do świata, który się rozpada i ulega destrukcji, niż do radosnej zapowiedzi wiosny. Początek nawrócenia nie jest początkiem wędrówki ludzkiej prowadzącej do światła, nie jest świąteczną i cudowną inicjatywą ludzką, ale jest inauguracją dziejów miłującej inicjatywy Bożej.
ksiądz Janusz Królikowski