„Na świętego Andrzeja dziewkom z wróżby nadzieja” – o tak, wśród dziewcząt nadzieja na zamążpójście była dawniej tak wielka, że ogrom wróżb w tym temacie jest nie do ogarnięcia. Znaków, że ten jedyny nadchodzi, doszukiwano się niemal wszędzie i we wszystkim. I oczekiwano, że święty Andrzej, opiekun rybaków, górników, rzeźników, żeglarzy i woziwodów, podoła także w kwestii męża.
Andrzejki, znane dawniej pod nazwą „jędrzejówki”, to stara panieńska zabawa we wróżby, która miała zdradzić imię i wygląd przyszłego męża oraz stronę świata, z której przybędzie. Brzmi prosto, ale do prostoty było temu wszystkiemu bardzo daleko. Spragnione zamążpójścia dziewczęta miały do wyboru masę wróżb, pewnie dlatego, że jeśli nie wyszła jedna czy druga, to trzecia mogła być już bardzo obiecująca. Od zawsze największym powodzeniem cieszyło się, znane także dzisiaj, lanie wosku. Dziewczęta wlewały do naczynia z wodą roztopiony wosk, pilnie go obserwując - jeśli dwie jego grudki zbliżyły się do siebie, ślub był bliski. Jeśli się nie zbliżyły, oznaczało to niechybnie staropanieństwo. Pozostawała wtedy jeszcze nadzieja w następnym etapie tej samej wróżby, gdy zastygłą formę z wosku wyciągano z wody i oświetlano tak, by by rzucała na ścianę cień. Kształt cienia oznaczał wiele: skrzydlata postać lub anioł zwiastowały dobrą nowinę, brama lub drzwi – bliskie szczęście, kształt czapki zapowiadał kłopoty, drzewo dobry los, harfa powodzenie w miłości, półksiężyc miłosną przygodę, dzban zdrowie, a owoc dobrobyt. Wszystkie panny najbardziej pragnęły jednak dojrzeć w cieniu kształt zamku, bo to zapowiadało męża-księcia.
W dawnej Polsce przyszłość odgadywano nie tylko z lanego wosku, ale także ze stopionego ołowiu lub cyny. Ołów uważano przy tym za metal przyciągający szczęście, a małżeństwo nim wywróżone miało być trwalsze, niż to wywróżone woskiem.
Lanie wosku, ołowiu czy cyny, to tylko jedna z niezliczonych dziewczęcych wróżb. Pomysłowość w tym zakresie była ogromna, a poświęcenie wielkie. Aby zobaczyć we śnie przyszłego męża, należało np. cały dzień nie jeść i nie pić. Przyszły małżonek powinien był w tej sytuacji przyśnić się i podać wybrance wodę. Dobrze było dodatkowo odmówić przed snem specjalną modlitwę, która brzmiała raczej jak zaklęcie: „Łóżko moje depczę ciebie, Panie Boże proszę Ciebie, niech mi się ten przyśni, kto mi będzie najmilszy”. W niektórych regionach dziewczęta miały jeszcze gorzej, bo oprócz postu i modlitwy, musiały odmówić dziewięć pacierzy stojąc, dziewięć klęcząc i dziewięć siedząc, a dla wzmocnienia wróżby położyć się spać z męskimi spodniami pod poduszką i wałkiem do maglowania bielizny z boku. Inną, wymagającą nieco wysiłku wróżbą, było sianie konopi. Dziewczyna szła samotnie w pole, koniecznie wieczorem, i siejąc konopie modliła się do świętego Andrzeja. A potem musiała położyć się z kamieniem pod głową, zasnąć i liczyć na to, że we śnie zobaczy wychodzącego z konopi męża. Jak w ogóle możliwe było zaśnięcie w takiej sytuacji, nie wiadomo. Twarz przyszłego męża można było zobaczyć też w lustrze, ale tylko w tym wiszącym naprzeciwko drzwi, albo w oświetlonej przez księżyc wodzie w studni. Czasami przyszły małżonek pokazywał się o północy w chlebowym piecu, ale zaglądanie tam było trochę ryzykowne – jeśli postać mężczyzny spała, oznaczała wybranka bardzo leniwego.
Zapalano też umieszczone na tekturkach dwie świeczki i puszczano na wodę. Jeśli zbliżyły się do siebie – można szykować ślubną suknię, jeśli nie – sukni szykować nie trzeba, ale trzeba mieć nadzieję. Pod talerzami chowano różne drobiazgi symbolizujące przyszłość – kwiatki, różańce, grudki ziemi, pieniądze. Wyciągnięcie określonej rzeczy oznaczało odpowiednio staropanieństwo, klasztor, śmierć lub bogactwo.
W wielu regionach wierzono, że w dzień świętego Andrzeja uaktywniają się wampiry i upiory, a z grobów wychodzą dusze samobójców. Sposobów na przeciwdziałanie złemu było wiele, ale dla spragnionych ślubu panien szczególne znaczenie miało palenie palm wielkanocnych, tzw. „ogni świętego Andrzeja”. Trzymane do tej pory za świętymi obrazami palmy rozpalano, a z niedopalonych resztek dziewczęta wróżyły. Wyciągnięta z palmy długa, jaskrawo żarząca się witka, zapowiadała gorącą miłość i długie życie. Krótka i szybko gasnąca – wręcz przeciwnie. Za bardzo skuteczny sposób poznania przyszłego męża uchodziło nawdychanie się tuż przed snem zapachów dymu z palących się palm. Wtedy prawie pewne było, że małżonek pojawi się we śnie. Albo przyjdzie, albo – co było bardziej pożądane – przyjedzie na białym koniu.
Równie istotne jak to, czy małżonek pojawi się w najbliższym czasie, było to, skąd się się pojawi. Najprostszym sposobem sprawdzenia, z której strony świata należy go wypatrywać, było wyjście przed dom i nasłuchiwanie, z której strony zaszczeka pies. O sytuacji, gdy we wsi rozszczekiwały się wszystkie Burki równocześnie, wróżby milczą. Warto wspomnieć jeszcze o wróżbie niemal z granicy prawa. Otóż na andrzejkowy wieczór pieczono bardzo popularne bałabuszki czyli malutkie bułeczki. Bułeczki mogły być bardzo pomocne w przepowiadaniu przyszłego męża, pod jednym warunkiem – musiały być upieczone z mąki pochodzącej z domu upragnionego kawalera. Ale uwaga! Mąkę trzeba było ukraść. W dodatku woda do bałabuszek musiał być źródlana, czerpana o północy, a niosąca ją dziewczyna nie mogła obejrzeć się za siebie. Po upieczeniu bułeczek, ciężar wskazania przyszłości spoczywał na...psie. Wpuszczano biednego czworonoga do izby, a ten, jeśli zjadł całą chwyconą bułeczkę, wróżba była pomyślna. Jeśli tylko nadgryzł i zostawił, było fatalnie. Najgorzej jednak wróżyło, gdy psiak zaniósł bałabuszkę pod drzwi lub parapet okienny. To oznaczało prawdziwą tragedię.
O andrzejkowych wróżbach związanych z zamążpójściem można by jeszcze pisać wiele. Ile regionów, tyle zwyczajów i sposobów na ujrzenie przyszłości. A wszystko to dźwigał na swoich barkach biedny święty Andrzej, patron rybaków, górników, rzeźników, żeglarzy i woziwodów.